Obserwuj w Google News

Freak fighty są jak opioidy: "Kibic-narkoman potrzebuje nowych bodźców"

15 min. czytania
06.11.2023 14:26
Zareaguj Reakcja

Organizacje freak fightowe stawiają na coraz bardziej szalone, ekstremalne zestawienia. Wszystko po to, by zatrzymać i zadowolić „kibica-narkomana”. – To jest taki opioid medialny, który próbuje się sprzedawać. Z jednej strony jego sprzedaż jest uregulowana, z drugiej zaś potrafi się wymknąć spod kontroli – mówi w długiej rozmowie z Radiem ZET dr hab. Michał Lenartowicz prof. AWF.

Goha vs Nikita
fot. Clout MMA/Instagram

Zaczęło się w maju 2018 roku, gdy na rynku pojawiło się Fame MMA. Ale już w 2009 roku, kiedy do KSW wkraczał Mariusz Pudzianowski mówiło się o „freakowym” zestawieniu. Były strongman na poważnie zaangażował się w mieszane sztuki walki i chociaż czasami Martin Lewandowski oraz Maciej Kawulski zestawiali go z przeciwnikami ze świata celebrytów, on nie dał się w to „wrobić” na stałe.

Fame było jednak pewnego rodzaju rewolucją, bo do klatki zapraszano nie tylko zawodowców, ale także, a może przede wszystkim postaci znane z internetu, celebrytów, patostreamerów, którzy mieli miliony fanów. I to zagrało.

W ciągu pięciu lat rynek freak fightów wzbogacił się o kolejne federacje. Prime MMA, MMA-VIP, HIGH League, Clout MMA – to tylko te bardziej popularne. Tę ostatnią założyli wspólnie Lexy Chaplin i były reprezentant Polski w piłce nożnej Sławomir Peszko. I to ona ostatnio zszokowała niektórymi zestawieniami – na gali numer dwa walczyły ze sobą 50-letnia matka „Magicala” oraz... jego była dziewczyna Nikita. Nie zabrakło też starcia niepełnoletnich czy tradycyjnej spinki na konferencji pomiędzy dwoma Denisami – Załęckim i Labrygą.

Załęcki vs Labryga
fot. Clout MMA/YouTube

Gdzie jest granica freak fightów, co mają w głowie organizatorzy, skąd tak wielkie zainteresowanie i czy musi dojść do tragedii, by ktoś się zreflektował? O tym i o wielu innych kwestia rozmawiam z dr hab. Michałem Lenartowiczem prof. AWF, socjologiem sportu, kierownikiem Katedry Nauk Humanistyczny i Społecznych Akademii Wychowania Fizycznego im. Józefa Piłsudskiego w Warszawie.

Krzysztof Sobczak: Jakie jest Pana pierwsze skojarzenie na myśl o freak fightach?

Dr hab. Michał Lenartowicz prof AWF: To jest dewiacyjna forma walk quasi sportowych. To coś, co wykracza poza dotychczasowe granice rywalizacji sportowej  i ma służyć rozgłosowi i zwiększaniu liczby odbiorców. Sama nazwa freak fight kojarzy mi się z patostreamerami, gdzie nadawca za wszelką cenę stara się przesunąć granicę akceptowalnych społecznie treści do poziomu, w którym pojawiają się formalne ograniczenia prawne, korzystając z zasady: co nie jest prawem zabronione, jest dozwolone. I to niezależnie od tego, czy jest to etyczne, moralne, czy służy jakiemuś dobru społecznemu.

To się zgadza, bo Fame MMA i kolejne freakfightowe organizacje, które wyrastają jak grzyby po deszczu, powstały na bazie popularności patostreamingów. Prezentują zresztą podobny mechanizm: im bardziej kontrowersyjnie, tym lepiej, zwłaszcza na konferencjach prasowych. To niemal przełożenie jeden do jednego zachowania z patostreamów.

Moim zdaniem to jest powrót do korzeni, czyli do cyrku.  Zanim w połowie XIX wieku powstały organizacje sportowe i ustalono reguły sportowej rywalizacji, zanim opisano szczegółowo przestrzenie sportowe, istniała już oferta i przestrzeń cyrkowa.

Mechanizm jest stary jak świat, natomiast zasięg odbiorców ze względu na media masowe jest dużo większy niż kiedyś. W przeszłości – w czasach „cyrkowych”, czy poprzedzających sport – liczba widzów była ograniczona. Teraz odbiorców jest znacznie więcej, bo stosunkowo łatwo jest mieć dostęp tych wydarzeń, nawet jeżeli jest to forma płatnego oglądania.

Co jest tak atrakcyjnego we freak fightach, że przyciągają rzeszę fanów – głównie młodych, choć jeden z właścicieli Fame MMA, Boxdel, zarzeka się, że z ich badań wynika, że gale śledzą głównie osoby dorosłe – którzy są gotowi płacić za oglądanie gal czy konferencji?

Jako socjolog sportu mogę to zestawić z tradycyjnym opisem relacji mediów i sportu. Media zainteresowały się sportem ze względu na jego widowiskość i dramaturgię. Sportowe widowiska mają ograniczony czas trwania i przestrzeń, są powtarzalne, mają charakter serialowy. Bez względu na to, czy są to walki freakowe, czy standardowe, widownia szuka głównie dramaturgii walki. Ta dramaturgia może być różnie definiowana. To może być piękno heroicznej walki według zasad fair play z gwałtownymi zwrotami akcji, może to być dramatyczne zdarzenie związane z wypadkami lub kontuzjami zawodników. Ale mogą to być także nietypowe, pozytywne lub negatywne zachowania sportowców przed walką, w jej trakcie lub poza nią. O ile kiedyś media towarzyszyły sportowi, o tyle teraz sport funkcjonuje w ramach reguł narzuconych przez media i komercyjnych widowisk.

Dramaturgia może być tym większa, że zawodnicy freakowi nie potrafią walczyć, pójdą na dwa treningi i od razu stają w klatce.

To może być dramatyczne w odbiorze (śmiech). Moim zdaniem poziom umiejętności sportowych może nie mieć w tym przypadku większego znaczenia. Czasami problem z oglądaniem zawodów – z całym szacunkiem do tych wspaniałych dyscyplin – judo albo zapasów polega na tym, że mamy dwóch zawodników lub zawodniczki o zbliżonych umiejętnościach. Oni lub one bardzo często dłuższy czas poszukują swoich słabości, co sprawia wrażenie, że niewiele się w tej walce dzieje. Po czym następuje akcja punktowana albo kończąca całą walkę. Dla wielu odbiorców jest to nudne.  Współcześni widzowie takiej rywalizacji oczekują często większej dramaturgii i większych emocji od początku do końca spotkania.

Oglądanie zawodników o różnych umiejętnościach – czy to starcie zawodowca z amatorem, czy dwóch amatorów – może być dla odbiorcy ciekawsze, bardziej zabawne, bo pokraczne w formie, nie wyglądające jak ustawiona walka w filmie. Może być to ciekawe także dlatego, że zawodnicy są dla odbiorców rozpoznawani i znani z jakiejś innej, pozasportowej, lub raczej pozafreakowej aktywności.

Mówi Pan o różnicy umiejętności, ale to nie tylko to. W listopadzie 2021 roku odbyły się w Polsce pierwsze walki kobiet z mężczyznami. Rozmawiałem później z tymi dziewczynami i one mówiły jasno: jesteśmy z siebie dumne, nie żałujemy, fajnie, że mówił o tym cały świat.

To, czy sport powinien pozostać w formie tradycyjnej z odrębną rywalizacją w ramach dwóch płci, jest w tej chwili kwestią dyskutowaną. Nowych rozwiązań, szczególnie w rywalizacji drużyn poszukuje Międzynarodowy Komitet Olimpijski. Czynią to też różne międzynarodowe federacje sportowe. M.in. w lekkiej atletyce mamy sztafety mieszane, są też pomysły na zespoły mieszane w sportach drużynowych. Jest to możliwe do przeprowadzenia.

Pomijając kwestie różnic w budowie somatycznej i możliwości fizycznych kobiet oraz mężczyzn, to nie ma większych przeciwskazań, żeby zestawić zespoły mieszane. Mamy kobiety w wojsku, które pełnią różnie funkcje, gdzie też potrzebna jest siła fizyczna. Podobnie jak w oddziale wojskowym, w którym można pełnić różne funkcje według kompetencji fizycznych czy psychicznych, tak i w drużynach sportowych można tego dokonać. To jest tylko kwestia przyjętej konwencji i uzgodnionych reguł rywalizacji.

Ta sprawa dziwi mnie bardziej niż wiele innych zjawisk w sporcie, bo naprawdę poza sportem nie mamy już takich płciowych podziałów. Nie ma ich w konkursach pianistycznych, a także w innych niż muzyka dziedzinach sztuki. Próby ich wprowadzenia wiązałyby się z słusznie z protestami. A w sporcie jest to norma. Pomijam oczywiście indywidualne dyscypliny i konkurencje sportowe, ale tam, gdzie można zestawić drużyny mieszane lub na przykład sumować punkty kobiet i mężczyzn, to należałoby to być może promować. Nie jestem jednak przekonany, aby freak fights były do tego najlepszym miejscem.

Organizacje freak fightowe idą krok dalej i wprowadzają nowinki. Na gali Fame Friday Arena 1 doszło do starcia Adriana „Medusy” Salamona z Dominikiem „Jaxu” Jaxem. Ten pierwszy walczył w formule jiu-jitsu i nie mógł zadawać ciosów, drugi zaś miał do dyspozycji pełen wachlarz akcji z MMA.

Obecność i popularność walk freakowych może wskazywać na to, że przekraczamy kolejne granice wrażliwości odbiorcy. MMA pojawiło się jako odpowiedź na zapotrzebowanie na bardziej realne krwawe walki w stylu greckiego pankrationu, a teraz wygląda na to, że obecna uregulowana już w dużym stopniu formuła MMA też już przestaje wystarczać odbiorcom. Wygląda na to, że odbiorcy takiej rywalizacji sportowej lub quasi sportowej zachowują się trochę jak narkomani, którzy poza tym, że stale potrzebują stymulacji, to często zwiększają dawki przyjmowanych specyfików.

Tradycyjna walka sportowa jest niewystarczająca i za mało widowiskowa, więc wprowadzamy MMA. Ale i ono zaczyna być coraz bardziej regulowane i opatrzone. Dramatyzowanie przekazu i groźne wojownicze pozy już nie zaspokajają potrzeb odbiorcy. „Kibic-narkoman” potrzebuje kolejnych bodźców i znajdują się takie organizacje, które gotowe są mu tych bodźców dostarczyć.

Kiedy wydaje nam się, że nic bardziej nietypowego lub brutalnego się już nie znajdzie i nie sprzeda, pojawia się nowa oferta. W tym przypadku są to właśnie te walki freakowe. Być może kiedyś zobaczymy takie produkty medialne powiązane z rywalizacją e-sportową, albo rzeczy, które trudno w ogóle obecnie przewidzieć.

Możliwości są w tym zakresie wielkie. Mogą się jeszcze pojawiać ciekawe rzeczy. Z tej perspektywy nasze badania MMA jako względnie nowego zjawiska sportowo-medialnego, polaryzującego czy kontrowersyjnego nijak się mają do teraźniejszości. Nagle okazuje się, że MMA jest już formą tradycyjną i trzeba iść dalej, aby przyciągnąć uwagę widowni. Tak naprawdę ta sama ogólna logika przyświeca Międzynarodowemu Komitetowi Olimpijskiemu, który starając się utrzymać zainteresowanie widzów igrzyskami olimpijskimi także stale rozważa usuwanie z programu igrzysk dyscyplin mało dramatycznych i mniej atrakcyjnych medialnie, oraz wprowadzanie na ich miejsce takich do niedawna alternatywnych sportów jak skateboard, wspinaczka sportowa, akrobacje na rowerach w konkurencji BMX freestyle, breakdance, czy surfing. To są jednak nadal uregulowane dyscypliny sportowe w ramach których realizowane są pożądane cele wychowawcze i socjalizacyjne wynikające z idei olimpijskich.

Freak fighty mogłyby się podpisać pod mottem „im większa patologia, tym większy zysk”?

Zakładam, że właśnie o to chodzi. Gdyby tym walkom nie towarzyszył  rozgłos, klikalność, zysk finansowy, to pewnie mało kto chciałby to organizować.

Moim zdaniem to są to jakieś formy quasi sportowe. Jest przyjęta jakaś ogólna sportowa formuła, są ustalone zasady gry, ale zwykle naruszana jest zasada równości szans zawodników. Jest ona naruszana, aby zwiększyć widowiskowość, która jest głównym celem takich spotkań. Równość szans w rywalizacji jest zaś jedną z głównych zasad sportowych, z którą związany jest na przykład prozaiczny start do biegu z tej samej linii startowej, korzystanie z takiego samego lub spełniającego takie same standardy sprzętu, czy też równość w zakresie niestosowania dopingu. Na czym miałaby polegać np. istota rywalizacji kajakarskiej w sytuacji gdyby jedna osoba korzystała z superwychynowego kajaka sportowego, a druga z drewnianego kajaka turystycznego? Co miałoby z tego wyniknąć?

Naruszenie zasady równości szans może zwiększyć widowiskowość, ale wychodzi poza konwencje sportu. Ciekawym niefreakowym przykładem może być chociażby bieg przez płotki w wykonaniu belgijskiej kulomiotki, która zastąpiła kontuzjowaną koleżankę, na niedawnych drużynowych mistrzostwach Europy w lekkoatlatyce, aby drużyna nie straciła punktów. Jej technika pokonywania płotków była tak różna od tego, co robiły inne zawodniczki, że jej występ był bardzo ciekawy, został zauważony i natychmiast wzbudził wielkie medialne zainteresowanie.

Przy okazji gali Clout MMA 2 pojawiły się głosy, by zbojkotować wydarzenie. Nie zabrakło apelu do ministerstwa, by baczniej przyjrzało się poczynaniom organizacji i być może wprowadziło jakieś regulacje. Czy rzeczywiście można coś takiego zrobić?

Myślę, że życie społeczne w dużym stopniu jest uregulowane. Wielu rzeczy nie możemy robić w przestrzeni publicznej, na ulicy czy na przystankach. Nie powinniśmy zaczepiać innych, używać słów wulgarnych. Na to wszystko są regulacje prawne albo sankcje obyczajowe, gdy ktoś nam zwróci uwagę. Ministerstwo właściwe do spraw sportu nadzoruje rywalizację sportową i poprzez oddziaływanie na związku sportowe, ich finansowanie oraz wpływ na legislację może na nie w jakimś zakresie oddziaływać. Choć też musi brać pod uwagę ponadnarodowy charakter tej rywalizacji i rolę sportowych organizacji międzynarodowych. Jeśli jednak coś nie jest sportem, to jego zasady regulowane są nie przez regulaminy sportowe lub zasady definiowane przez federacje sportowe, ale zasady regulujące działalność gospodarczą.

Tu jest też rola rodziców, by kontrolowali, co ich dzieci oglądają.

Tak, można w jakiś sposób kontrolować nadawcę, ale można też analizować odbiorcę. To jest stały problem np. narkotyków w Stanach Zjednoczonych. Firmy farmaceutyczne, które wprowadzają na rynek opioidy, mówią, że to nie jest problem produkcji, tylko kwestia popytu. Podobnie może odpowiadać nadawca freak fights, szczególnie w formule pay-per-view. Kto nie chce, nie musi tego oglądać.

W tym przypadku państwo poprzez swoje instytucje może kontrolować nadawcę. A tym może być duża firma, stacja radiowa czy telewizyjna, ale może być też każdy z nas w internecie. Jeżeli nadawcy nie mają samoograniczeń i mówiąc kolokwialnie bezpieczniki się przepalają, to niewątpliwie trzeba reagować.

W internecie jest bardzo dużo treści, które nie powinny być oglądane ani przez dzieci, ani przez młodzież, ani przez dorosłych. Niektórzy świadomie takich treści wyszukują. Rodzice powinni być odpowiedzialni za to, co oglądają ich dzieci, ale współcześnie – przy liczbie ekranów, z których dziecko może korzystać, internetu, który jest dostępny wszędzie – taka kontrola jest bardzo trudna. Nadziei poszukiwałbym raczej w codziennej rozmowie i edukacji szkolnej.

Badania na zlecenie Fundacji Dajemy Dzieciom Siłę z 2019 roku: aż 84 procent dzieci w wieku 13-15 lat słyszało o patotreściach. Młodsi nastolatkowie sięgają po te treści częściej i chętniej. Pocieszające może być to, że większość odebrała te treści jako niepokojące. Ale oglądania nie przerwały.

Różne treści oglądamy i różne treści znajdujemy nawet w książkach, które uznawane są za klasykę. Te, które były pisane 100 czy 200 lat temu, też czasem zawierają treści rasistowskie albo niepokojące opisy przemocy lub zbrodni. Przywołuje się baśnie braci Grimm, w których rozgrywały się czasem sceny, które my z dzisiejszej perspektywy określilibyśmy pewnie jako zachowania głęboko dewiacyjne, traumatyzujące odbiorców. Można to albo przepisywać ze względu na poprawność polityczną, albo zostawić takimi, jakie były, opatrując stosownymi komentarzami.

Osób dziwnych, podejmujących głupie decyzje i robiących głupie rzeczy w historii zawsze było bardzo dużo. Cała nadzieja świata leżała w tym, że tych osób nie jest więcej niż wszystkich pozostałych i w którymś momencie jakiś sygnalista zgłasza, że jego zdaniem coś idzie zdecydowanie za daleko.

„Z jednej strony wszyscy mówią, że promocja patologii jest naganna, zła. Z drugiej zobaczmy, jak łatwo zawodowi sportowcy przechodzą do tego świata. Trudno jest wtedy wytłumaczyć młodemu odbiorcy, że to coś niedobrego” - mówi w rozmowie z Wirtualnemedia.pl dr Katarzyna Kopeć-Ziemczyk, ekspert komunikacji i PR, medioznawca. Zgadza się Pan z tym?

Tak, tylko tu z kolei można postawić kolejną kwestię znaną z socjologii sportu, czyli efekt halo, (aureoli). Sportowcom często przypisuje się więcej pozytywnych cech, niż oni czasem rzeczywiście posiadają. Zakładamy, że jak ktoś gra na bardzo wysokim poziomie w piłkę nożną, zarabia bardzo dużo pieniędzy i czasem nawet reprezentuje swój kraj, to on powinien być osobą sprawną nie tylko fizycznie w dyscyplinie, którą wybrał, ale też osobą szlachetną, moralną, odpowiedzialną, empatyczną. Wiele badań i zdarzeń nie potwierdza tego, że ktoś, kto jest kompetentny, bardzo dobrze w coś gra, szybko biega lub daleko skacze, jest równocześnie wzorem wszelakich cnót.

Mamy wielu sportowców, którzy oszukują w podatkach, prowadzą się niemoralnie, zdradzają żony i postępują niezgodnie z przyjętymi normami społecznymi. Ale czasami, i to też dotyczy MMA, sportowcy próbują dokonać konwersji kapitału, który posiadają: społecznego, wizerunkowego, fizycznego i chcą go zamienić na większą sławę lub przychody finansowe. I jest to zrozumiałe.

Nie sądzę, by przyświecały im złe intencje. Przechodzą do czegoś, co w jakimś stopniu przypomina rywalizację sportową, którą oni znają, a jednocześnie zwiększają sobie liczbę odbiorców, może przygotowują grunt do emerytury sportowej. Stają się wtedy bardziej rozpoznawalni.

Piotr Lisek jest bodaj pierwszym czynnym sportowcem, który wszedł do świata freak fightów. Przed nim za niepełna rok igrzyska.

W przypadku aktywnego zawodnika, który przygotowuje się do igrzysk olimpijskich, jest w programie szkolenia i pewnie pobiera stypendium ministerialne ze środków publicznych wydawałoby się, że to jest nierozsądne, ponieważ naraża się na zaburzenie procesu treningowego i kontuzję. Tak jak wyczynowi zawodnicy w ligach profesjonalnych podpisują kontrakty, w których mają różne zastrzeżenia, m.in. zakaz jazdy na nartach, tak można by oczekiwać, że te same zasady powinny obejmować zawodników będących w programie przygotowań finansowanych przez państwo, jeśli tak jest w tym przypadku. Odchodzenie od tej dyscypliny, w której się specjalizujemy i wykonywanie jakiś innych czynności czy startowanie w innych zawodach, jak to było np. w przypadku Roberta Kubicy, może się źle skończyć i całą karierę narazić na szwank. Pan Piotr Lisek jest na pewno odpowiedzialnym zawodnikiem i dokonał analizy potencjalnych zysków i strat.

Sportowcy generalnie rzadko są ludźmi skrajnie spokojnymi, którzy najchętniej wykonywaliby pracę biurową. To są ludzie, którzy z wyzwaniami spotykają się na co dzień. W konkurencji, w której pan Lisek występuje, jest sporo ryzyka i on do tego ryzyka jest przyzwyczajony. I w procesie treningowym, i na zawodach jest stale narażony na kontuzję. Jest osobą sprawną, silną, odważną – wszystkie te cechy mogą się przydać w innych dyscyplinach, zwłaszcza w MMA. To może być też chęć sprawdzenia się na innym polu, która u bardzo wielu sportowców się pojawia, poczynając od Michaela Jordana, przez Martinę Nawratilową po Garetha Bale'a i Adama Małysza. Kończą w jednej dyscyplinie, ale w związku z tym, że cały czas duch sportowej rywalizacji w nich gra, próbują innych wyzwań. Ten schemat bywa podobny u wielu sportowców.

Podejrzewam, że sam tej decyzji nie podjął, tylko ktoś mu na to pozwolił, np. trener.

Trudno mi się do tego odnieść, bo nie znam przyczyn tej decyzji.

Do tego dochodzą jeszcze sponsorzy.

Tak. Być może tu się pojawia jakiś konflikt. Być może to jest sytuacja obliczona na pewien rozgłos. Może główny zainteresowany wie o czymś więcej niż my, może chce za rok zakończyć karierę i przygotowuje grunt pod jakąś inna swoją działalność. Ale to są tylko przypuszczenia.

Gdzie jest granica freak fightów? Organizatorzy proponują coraz bardziej szalone, ekstremalne zestawienia. Ostatnio głośno było o gali Clout MMA 2, gdzie na konferencji pobiło się dwóch Denisów (Labryga i Załęcki), w klatce spotkała się 19-letnia Nikita i matka jej byłego chłopaka 50-letnia Goha, alkoholiczna i patostreamerka [jej syn Magical został skazany, stał się znany ze znęcania się nad matką – KS.], nie zabrakło też walki dwóch 17-latków. A przecież wszyscy pamiętamy, jak parę lat temu po gali, w której zawodnicy mieli bić się z otwartej dłoni w twarz, zmarł „Waluś”. Czy znowu musi dojść do tragedii, by ktoś się zreflektował? Gdzieś oni muszą się zatrzymać.

Jeżeli organizatorzy i uczestnicy nie mają wewnętrznych barier przed podejmowaniem tego typu działań, to źle świadczy o efektach procesu ich socjalizacji i wychowania. Życie społeczne nie jest non stop regulowane przez policję, sądy, prokuratorów i inne służby, a porządek społeczny wynika z tego, że ludzie generalnie wiedzą, co jest dobre, a co złe. Większość ludzi wie, jak się zachowywać przyzwoicie, co wypada, a co nie wypada i tylko dzięki temu społeczeństwo w miarę sprawnie funkcjonuje. Osoby, które tego nie wiedzą, w skrajnej postaci określane są jako niepoczytalne. Nierozpoznawalność tego, co jest dobre, a co złe jest jednym z wymiarów niepoczytalności.

W przypadkach, o których rozmawiamy, na pewno jesteśmy poza zakresem definicji sportu. Kiedy ktoś z perspektywy społecznej czy humanistycznej zajmuje się sportem, to takie widowiska mogą go przerażać. Wystarczy sięgnąć do definicji Wojciecha Lipońskiego, który ze sportu wyłącza polowania, nierówną rywalizację ludzi i zwierząt albo wszelkie formy rywalizacji, które mają na celu uszkodzenie ciała przeciwnika lub wyrządzenie mu znacznej szkody. Oczywiście jest tutaj szara strefa, bo w sportach walki czy z boksie takie uszkodzenia ciała przeciwnika mogą się pojawić, ale to jest sytuacja kontrolowana, zgodna z przyjętymi zasadami, zawodnicy mają równe szanse, są sędziowie, którzy tego pilnują.

Najbardziej skrajnym znanym mi przypadkiem tego typu patologicznej rywalizacji są uderzenia otwartą dłonią w twarz dwóch siedzących lub stojących naprzeciwko siebie zawodników. Zawody, w których jak wiemy, czasami ludzie giną. To jest silne uderzenie, które w odcinku szyjnym kręgosłupa może powodować potężne zmiany. To jest głupota. Taka zabawa nie najlepiej świadczy o uczestnikach, bardzo źle świadczy o organizatorach, fatalnie świadczy o nadawcach, a tak naprawdę bardzo źle świadczy także o odbiorcach, którzy to oglądają.

Jest popyt, jest podaż.

My często zwracamy uwagę na nadawcę i organizatora, bo wydaje nam się, że to jest praprzyczyna tego, że to zjawisko w ogóle istnieje. Zapominamy, że sportowcy, także w MMA czy narciarstwie zjazdowym, zwracają uwagę, że to, co oni robią, w dużej mierze wynika z interpretacji zapotrzebowania kibiców. Podam przykład.

Jeżeli kibice informują, że nie widzą, iż stoki w narciarstwie zjazdowym są wyraźnie pochylone, że istnieje ryzyko wypadku, że to jest groźne, to albo można inaczej filmować – ustawić kamery tak, żeby to nachylenie było widoczne, wyświetlać prędkość, ustawić mikrofony, by było słychać, że te narty pędzą po stoku – albo możemy zwiększyć nachylenie stoku i tym samym zwiększyć ryzyko wypadku. Podobnie w MMA. Z jednej strony zawodnicy są socjalizowani do podejmowania ryzyka i są do tego gotowi, a efekty tego ryzyka, czyli zdarzenia niebezpieczne, są dobrze odbierane przez widzów, bo to zwiększa dramaturgię widowiska. Z drugiej strony zawodowcy powinni dbać o swoje bezpieczeństwo, a na te organizacje od dłuższego czasu otoczenie wywiera duży wpływ, by ograniczały to ryzyko.

Co Pana najbardziej martwi, niepokoi, przeraża w odniesieniu do freak fightów?

Niepokojące jest to, że ktoś robi z tego model biznesowy. To, że raz na 10 lat komuś do głowy przyjdzie dziwny pomysł i mówi: no dobra, to zróbmy tak jak kiedyś Jesse Owens, po tym jak wrócił z medalami z igrzysk w Berlinie. Owens naruszył zasady amatorstwa. Wziął od kogoś sponsorskie pieniądze i został wykluczony z amatorskiej rywalizacji sportowej. W którymś momencie startował w biegach z wyścigowymi końmi. Można powiedzieć, że to urąga godności człowieka, w tym przypadku medalisty olimpijskiego. Ale przecież mamy widowisko. To był jednak jednorazowy, odosobniony przypadek.

Problemem jest zrobienie z czegoś takiego pomysłu na długofalowe funkcjonowania firmy i to powinno być w jakimś sensie uregulowane. To jest tak jak z papierosami elektrycznymi. Poruszamy się w obszarze szarości, między prawem a obyczajem, między normą a zwyczajem. Dorośli ludzie, którzy to robią, mogą zupełnie nie mieć wyrzutów sumienia i powiedzieć zgodnie z rzymską sentencją: pieniądze nie śmierdzą i podejmiemy się każdej działalności, która przyniesie nam zarobek. O ile będą odbiorcy.

Na jednej gali Fame MMA zarabia ok. 20 milionów złotych, sprzedaje ok. 500 tysięcy PPV.

To jest tak jak z popytem i podażą na opioidy. To jest taki opioid medialny, który próbuje się sprzedawać. Z jednej strony jego sprzedaż jest uregulowana, z drugiej zaś potrafi się wymknąć spod kontroli. To nie jest łatwe zjawisko do komentowania. Z mojej perspektywy to jest naganne, ale istnieje.

Z perspektywy dziennikarza jest tak, jak mówi Grzegorz Kita, ekspert marketingu i konsultingu sportowego, prezes i założyciel Sport Management Polska. „Jeśli kogoś interesują takie gale to pojawią się ci, którzy powiedzą, że media nie powinny tego pomijać. Pod tym względem media znalazły się między młotem a kowadłem”.

Tak, o ile nie jest to ściśle uregulowane przez odpowiednie instytucje państwowe. Nie wyobrażam sobie, aby BBC coś takiego promowało. Tylko nie żyjemy już w świecie, w którym treści medialne są kontrolowane przez kilku nadawców.

Być może reakcja instytucji prawa będzie bardziej zdecydowana wtedy, kiedy dojdzie do jakiegoś poważnego problemu: uszkodzenia ciała, utraty zdrowia albo życia. To się może odbyć na tej samej zasadzie, jak władze miasta podejmują decyzję o remoncie drogi, kiedy wydarzy się jakiś śmiertelny wypadek. Wtedy mamy sygnał, że nie da się już nic nie zrobić. Przy czym tutaj model biznesowy zakłada, że do takiej sytuacji nie dopuszczamy. Cały czas podgrzewamy kociołek, w którym się gotuje, ale nie możemy dopuścić do jego przypalenia, bo wtedy stracimy biznes.

Nie przegap