Oceń
Ledwo się obudziłem, a tu smutny komunikat: siostry Williams awansowały do finału żeńskiego Australian Open. To coś takiego, jakby bracia Coen wdarli się do finału męskiego… Ha, świat na naszych oczach staje głową do dołu. Może naprawdę na nic innego nas nie stać jak dziwactwo?
26 stycznia. Ciekawy dzień, bowiem mam urodziny. Kiedyś szukałem tego dnia sławnych urodzin, no i… zwątpiłem w tzw. „gwiazdy” i ich „układ”. Oto 26 stycznia 1961 roku, tego co ja, niemal co do sekundy, przyszedł na świat Wayne Gretzky. Brentford, Ontario, Kanada. Ja – Warszawa, Polska. I co? On został najlepszym hokeistą wszechczasów (aha, ukraiński Polak, jakby co), a ja nawet nie potrafię jeździć na łyżwach. Choć rok w rok, przy takim lekkim mrozie jak dziś, wylewałem lodowisko na podwórku. I rano sprawdzian – zamarzło czy nie. Zazwyczaj nie, i dlatego nie zostałem Gretzkym. Poza tym, norma w tamtych czasach, nie miałem nawet łyżew.
Dobry był ten 26 stycznia dla rodziców. Na przykład pojawił się tego oto dzionka Jose Mourinho. Znacie? Co ciekawe można powiedzieć, że narodził się w Łodzi. Mianowicie był tłumaczem Bobby’ego Robsona, trenera FC Porto, gdy ten przyleciał kupować Grzesia Mielcarskiego z Widzewa. Mou, jako jedyny znał w Porto angielski, równie dobrze mógł sir Bobby zabrać jakiegoś przewodnika wycieczek. Cóż, przypadek powiecie. Ale czy był przypadkiem Paul Newman, też 26 stycznia, najprzystojniejszy aktor, najbardziej inteligentny, no i jedyny, który nie zdradzał żony. Jak powiedział, niegłupio: po co mam jeść hamburgera na mieście, skoro mam stek w domu?
Hm, nie widziałem nigdy pani Newmanowej (a’propos – cóż za błąd w nazwisku!!!), ale co wspólnego ma PN ze sportem? Jest najlepszym pokerzystą świata. W Żądle tak znajduje asa pik (wiem, dubler itp.) w tasowanej talii, że zostałby wywalony na pysk z każdego kasyna. Bo kasyno nie przegrywa nigdy. Kasyno pożycza.
Wow, ale to nie byłby koniec. Koniec przypadków. Bo otóż 26 stycznia Roku Pańskiego szedł sobie drogą jakiś robotnik. I potknął się o kamień. Tak sądził, ale… kamyk błysnął. Okazało się, że to największy diament na świecie, wielkości cegłówki. Gubernator do którego znalezisko trafiło, postanowił, szczodrze, wysłać je królowej z Londynu. Ale że obawiał się kradzieży (była zanim istniała Polska, od wszechczasów i przed wyzwoleniem też), otóż ten dżentelmen zapakował cegłówkę w tekturowe pudełko, zaadresował „Buckingham Palace, London”, i nadał na królewską pocztę. Płynęło i o dziwo dopłynęło. I ten kamyczek z 26 stycznia? Otóż był za ciężki, by nosić na palcu (cegła!), nawet na głowie (ha, to ci dopiero kamień szlachetny, ale jednak kamień!), więc pocięto biedaka mniej więcej na tysiąc kawałków, dwa największe zdobią Brytyjską Koronę (jakieś pół setki państw, w tym tak znane w Polsce jak Australia, Kanada i nawet San Escobar). Po rekordowym noworodku pozostała tylko nazwa „Cullinan” – po darczyńcy. Z 26 stycznia…
Dalibyście komuś prezent za kwotę, która w cyfrach przekracza linię waszego komputera? Oj, czasy się zmieniły. Ale kiedyś i komputerów nie było. No dobra, temat rzeka, ale kiedyś ta historia i mnie się przydała. Mianowicie wciąż spałem na lekcjach i było to tak denerwujące (nauczycieli), że wysłano mnie do psychiatry. Co jest, że śpi? Psychiatra badał mnie niczym ten spec ze Szwejka, czy przypadkiem nie jest on idiotą (czy radium jest cięższe od ołowiu – ja go proszę panów nie ważyłem, itp.). Zadawał dziesiątki pytań. Jedno pamiętam do dziś, choć minęło pół wieku! Czym się różni diament od brylantu? Moja odpowiedź dokładnie taka, jakbym znał historię Cullinana… Więcej. Ja rozumiem, czemu ta cegłówka była rozdzielona. Niepełna. Otóż ten robotnik, pewnie Murzyn, chciał mieć też coś dla siebie. I odłupał tyle, ile się dało, żeby schować w kieszeni. I była to usprawiedliwiona kradzież. Zresztą czy można ukraść coś, co należy do Ciebie?
Było to wszystko 26 stycznia. Bogaty dzień, jak spuentowałby Marcin Sońta. Przebogaty. Głównie jednak ze względu na mnie.
Paweł Zarzeczny
Felieton z cyklu Temat Rzeka.
Oceń artykuł